03-31-2014, 09:25 AM
Joł. Na forum jestem świeży (w życiu już - ehem... - podwójnie pełnoletni). Mam pytanie, ale najpierw przydługie intro.
Bas. Kilkanaście lat byłem fenderowcem - grałem na budżetowym, acz pięknie grającym jazzbasie Squiera i amerykańskim, tranzystorowym combo Fendera. Na małe koncerty i nagrywanie demówek jak znalazł, zdumiewająco dobrze to razem chodziło.
Ostatnio miałem wreszcie finansową możliwość upgrade'u (ale nie jakąś miażdżącą). Chciałem z początku japońskiego Fendera JB, ale przypadkiem wpadł mi w ręce nowy model Gibsona EB, model 2013 (mostek Babicza, dwa rozpinane humbuckery) - pograłem chwilę i od razu wiedziałem, że to mój nowy bas. Gra to mięsiście i z kopem, gryf wygodny i szybki, pięknie wykończone i rasowo wygląda. A cena - jak na made in USA - bardzo korzystna.
Teraz jestem w trakcie kupna starego T-Birda (Orville, tj. japoński Gibson), kiedyś sprawię sobie klasycznie wiśniowego EB-3 i mój mini-park gitarowy będzie kompletny.
Rig. Budżet był określony. Nie miałem pieniędzy na starego Ampega B25 czy Marshalla Super Bassa, odradzono mi D-klasę i inne nowomodne wynalazki. Okazyjnie kupiłem hybrydową głowę Ashdown Spyder 550 (model wyszedł z produkcji, można było fajne zniżki dostać) i dwie tanie Ashdownowe paczki - VS 212 i VS 115. Wiadomo - chińczyki i tak dalej. Ale chodzi to bez zarzutu, brzmienie mi odpowiada, można naprawdę fajny oldschool z tego wycisnąć. I, co dla mnie też ważne, zajebiście wygląda.
W kapeli Gibson z Ashdownem siadł w miksie lepiej niż poprzednicy.
Dobra, wiem, że długo. A teraz pytanie. Czemu prawie nikt tu nie gra na basach Gibsona (kilku T-Birdowców nie licząc), a prawie wszyscy gardzą Ashdownem? To efekt jakichś obiegowych mitów / braku praktycznej znajomości sprzętów czy - przeciwnie - wynik konkretnych, złych doświadczeń z tymi gratami?
Fajnie byłoby, gdyby prócz generic hate na temat Gibsona i Ashdowna ktoś napisał coś rzeczowego. A potem może jakiś nowy B-Hood się założy
Bas. Kilkanaście lat byłem fenderowcem - grałem na budżetowym, acz pięknie grającym jazzbasie Squiera i amerykańskim, tranzystorowym combo Fendera. Na małe koncerty i nagrywanie demówek jak znalazł, zdumiewająco dobrze to razem chodziło.
Ostatnio miałem wreszcie finansową możliwość upgrade'u (ale nie jakąś miażdżącą). Chciałem z początku japońskiego Fendera JB, ale przypadkiem wpadł mi w ręce nowy model Gibsona EB, model 2013 (mostek Babicza, dwa rozpinane humbuckery) - pograłem chwilę i od razu wiedziałem, że to mój nowy bas. Gra to mięsiście i z kopem, gryf wygodny i szybki, pięknie wykończone i rasowo wygląda. A cena - jak na made in USA - bardzo korzystna.
Teraz jestem w trakcie kupna starego T-Birda (Orville, tj. japoński Gibson), kiedyś sprawię sobie klasycznie wiśniowego EB-3 i mój mini-park gitarowy będzie kompletny.
Rig. Budżet był określony. Nie miałem pieniędzy na starego Ampega B25 czy Marshalla Super Bassa, odradzono mi D-klasę i inne nowomodne wynalazki. Okazyjnie kupiłem hybrydową głowę Ashdown Spyder 550 (model wyszedł z produkcji, można było fajne zniżki dostać) i dwie tanie Ashdownowe paczki - VS 212 i VS 115. Wiadomo - chińczyki i tak dalej. Ale chodzi to bez zarzutu, brzmienie mi odpowiada, można naprawdę fajny oldschool z tego wycisnąć. I, co dla mnie też ważne, zajebiście wygląda.
W kapeli Gibson z Ashdownem siadł w miksie lepiej niż poprzednicy.
Dobra, wiem, że długo. A teraz pytanie. Czemu prawie nikt tu nie gra na basach Gibsona (kilku T-Birdowców nie licząc), a prawie wszyscy gardzą Ashdownem? To efekt jakichś obiegowych mitów / braku praktycznej znajomości sprzętów czy - przeciwnie - wynik konkretnych, złych doświadczeń z tymi gratami?
Fajnie byłoby, gdyby prócz generic hate na temat Gibsona i Ashdowna ktoś napisał coś rzeczowego. A potem może jakiś nowy B-Hood się założy